Jak co wtorek, Bartosz Burzyński tym razem o sobotnim klasyku. Bez wątpienia więcej zyskał Real, chociaż Barcelona też niczego nie straciła, a może nawet i zyskała.
Najważniejsze działo się przed meczem, a nie w trakcie. Parę minut przed pierwszym gwizdkiem Camp Nou żegnało wielkiego człowieka o którym pisałem w zeszłym tygodniu tutaj. Na trybunie honorowej pojawili się wszyscy żyjący prezydenci Barcelony, a wśród nich syn Johana. Czy ktoś się spodziewał, że Sandro Rosell, Joan Laporta i Mario Bartomeu usiądą jeszcze raz razem by obejrzeć wspólnie mecz? Kiedyś przyjaciele, dzisiaj wrogowie. Ciekawe czy sam Holender patrząc z góry na ten obrazek odczuwał jakąkolwiek przyjemność, że to właśnie jego osoba doprowadziła do takiej sytuacji? Szczerze powiedziawszy raczej miał to w dupie, ale cały piłkarski Świat zobaczył i uświadomił sobie kim był Holender… Nie dla Barcelony, nie dla Ajaxu, dla nas wszystkich – kochających futbol.
Następnie piłkarze wybiegli na murawę, a na trybunach pojawiła się ogromna kartoniada z wizerunkiem Johana Cruyffa. Na telebimach został wyświetlony filmik upamiętniający Holendra. Członkowie Dream Teamu z początku lat dziewięćdziesiątych wypowiadali po kolei jedno zdanie, a na sam koniec każdy z nich mówił: „Gracies Johan”. Gdy realizator pokazywał kibiców, wielu z nich płakało, a ja sam oglądając mecz w domu miałem ciarki i byłem najzwyczajniej w świecie wzruszony. Później w trakcie meczu poczułem jeszcze raz te ciarki, ale nie po świetniej akcji, tylko w 14 minucie gdy wszyscy kibice wstali i oklaskiwali Holendra raz jeszcze.
Niestety, ale najważniejszy hołd nie został wypełniony. Mecz był nudny, bez wyrazu, wolny, po prostu przeciętny. Barcelona zagrała chyba najgorsze spotkanie w tym sezonie od czasu porażki z Celtą Vigo. Real Madryt również zagrał bardzo słabo, nawet jeszcze gorzej od Barcelony, ale wygrał. Nie jest to brak obiektywizmu, jeżeli ktoś uważa, że Real zagrał dobry mecz i dlatego wygrał to jest tak samo idiotą jak Ci co uważają, że Barcelona przegrała, bo miała ten mecz w dupie. Nie na pewno nie miała, na pewno chciała wygrać, bo to derby etc. Przegrali tylko z jednego powodu – grali słabo. Nikt z trójki atakujących nie zagrał na swoim poziomie. Jedyną bramkę strzelił Gerard Pique i to po rzucie rożnym, a jak dobrze wiemy w tym sezonie bramki po tym elemencie gry na Camp Nou nie wpadały. Jedynym piłkarzem Barcelony który zagrał na swoim poziomie był Sergio Busquets, aż strach pomyśleć jak by to wyglądało gdyby Hiszpan na zgrupowaniu kadry zamiast palca u ręki, złamał ten od nogi. Co więcej aż strach pomyśleć jak Blaugrana poradziłaby sobie bez Sergio przez miesiąc.
Po bramce Pique, Barcelona już całkowicie wyglądała nie jak ta katalońska, tylko jak ta meksykańska. Mecz ten obnażył jeszcze jedną ciekawą rzecz i niezbyt przyjemną dla sympatyków Barcy. Luis Enrique w sytuacji gdy spotkanie nie układa się po jego myśli na ławce rezerwowych nie ma praktycznie żadnej opcji żeby jakkolwiek to odmienić. Przed spotkaniem zostałem zapytany o to kto może być czarnym koniem w tym meczu. Długo się zastanawiałem zanim odpowiedziałem:
Wszystko zależy od wyniku, jeżeli przez długi czas będzie utrzymywał się remis, to będzie to ogromna szansa dla ofensywnych zawodników. Luis Enrique dużego wyboru miał nie będzie, jeżeli od początku wybiegnie Sergi Roberto, bo wtedy praktycznie jedyna zmiana jaką będzie mógł zrobić to wprowadzenie Ardy Turana. Jeśli miałbym wybrać, to właśnie w nim widzę czarnego konia tego spotkania. Dodatkowo jest to zawodnik, który może najwięcej ugrać w tym spotkaniu. Obecnie idzie mu coraz lepiej, ale to nadal tylko rezerwowy. Właśnie w spotkaniu o takim wymiarze może zdobyć zaufanie trenera. W ostatnim czasie również Munir radzi sobie naprawdę bardzo dobrze. Jednak nie widzę możliwości aby ten zawodnik zagrał w tym spotkaniu, oczywiście jeżeli nie nastąpi żadna kontuzja trójki podstawowych napastników. Druga opcja jest taka, że wejdzie na ostatnie 10 minut, pod warunkiem, że Barcelona będzie miała dużą przewagę. Coś w stylu Jeffrena z pamiętnej manity, ale co to wtedy za czarny koń? Do pustej bramki na 5:0 mógłby wpakować każdy z nas.
Spotkanie z Realem potwierdziło to co było wiadome od dłuższego czasu. W Barcelonie obecnie nie ma zawodnika który mógłby odmienić ofensywę, poza Turanem który nie gra jeszcze na swoim poziomie. Co z tego, że Munir w ostatnim czasie jest naprawdę w dobrej dyspozycji, skoro Lucho nigdy go nie wpuści w ważnym spotkaniu. Nawet jeśli ktoś z trójki: Messi, Suarez, Neymar będzie grał totalne dno. Nie wpuści i tyle, zresztą pewnie żaden inny trener też by tego nie zrobił.
Co pokazał Real Madryt? Kompletnie nic, był przeciętny i wyglądał tak jak w innych spotkaniach wyjazdowych w tym sezonie. Nastawił się na granie z kontry, które do 70 minuty wyglądało miernie. Ronaldo poza bramką niewidoczny, Modric zaabsorbowany defensywą nie miał czasu na wirtuozję w rozegraniu. Jak zwykle świetny Marcelo, który już od dłuższego czasu jest głównym motorem napędowym ofensywy Realu Madryt. Chciałoby się powiedzieć gdyby wszyscy grali tak dobrze jak Brazylijczyk, to Real wygrałby potrójną koronę. Dobre spotkanie rozegrał Bale, ale jeżeli można mówić, że ktoś odmienił ten mecz to bez dwóch zdań był to Jese. Który po wejściu na murawę pokazał się z naprawdę dobrej strony i rozkręcił Real Madryt w ofensywie, który grał wtedy w dziesiątkę!
Nagrodę największego idioty i kretyna tego spotkania wygrywa oczywiście Sergio Ramos. Nie powinno go być na murawie jakoś od 10 minuty, kiedy mając jedną żółtą kartkę na koncie ściął równo z trawą Leo Messiego tuż przed szesnastką. Później kiedy sędzia po raz pierwszy w tym meczu okazał się idiotą, stoper Realu dalej kontynuował swoją nieodpowiedzialną grę i prosił się o wyrzucenie z boiska. Zupełnie tak jak by postawił sobie przed meczem jako główny cel – osłabię drużynę i dostanę czerwoną kartkę. Trzeba przyznać, że realizował go z przytupem, a sędzia droczył się z nimi niemal do ostatniej minuty. Paradoks, że właśnie po jego zejściu Real zaczął grać lepiej, a wiecznie spóźniający się w tym sezonie Casemiro, zaczął biegać jak by trochę szybciej. Zresztą wystawienie go od początku to kolejny mały sukces Zizou. Trzeba przyznać, że minęło już dużo czasu od jego debiutu i wygrana na Camp Nou w takim momencie, to głównie jego zasługa. Co prawda Real tego wieczoru w niczym nie przypominał Los Blancos z czasów Francuza gdy dyrygował na boisku, ale to może być moment zwrotny. Trudno wymarzyć sobie lepszy niż wygrana na stadionie odwiecznego rywala, dodatkowo przerywająca serię niemal 50 spotkań bez porażki.
Gareth Bale kilka minut po spotkaniu powiedział:
Najważniejszym aspektem tego zwycięstwa jest fakt, że czujemy się silni i podbudowani.
Dawno nie słyszałem bardziej trafionych słów z ust piłkarza który analizuje spotkanie na gorąco w strefie mieszanej. Jese krzyczał o tym, że Real Madryt może wygrać Ligę Mistrzów. Oczywiście może tak samo jak Benfica czy Wolfsburg. Każdy ma taką szansę z obecnych ćwierćfinalistów. Jednak jest to typowe wróżenie z fusów, a tutaj Walijczyk naprawdę trafił w sedno. Królewscy po tym spotkaniu odzyskali to czego nie mieli od dawien dawna… pewność siebie. Wygrali wszystko co można było w Gran Derbi. Wątpię żeby Zidane wyimaginował sobie lepszy scenariusz niż ten który go spotkał podczas sobotniego spotkania. Real wygrał, zgarnął trzy punkty, przywrócił wiarę kibicom w to, że ten sezon niekoniecznie musi być stracony.
Jak to spotkanie wpłynęło na Barcelonę okaże się już dzisiaj. Jeżeli pokażą siłę i ograją Atletico Madryt już w pierwszym meczu, to rezultat sobotniego klasyku był najlepszym wynikiem jaki mógł ich spotkać. Kubeł zimnej wody w odpowiednim momencie, a konsekwencje bliskie zeru. Pique ostrzegał, że to jest sygnał i nie należy go bagatelizować. Po takich słowach można być spokojnym, ale odpowiedź czy miał rację nadejdzie bardzo szybko, bo już dzisiaj około 23:00 będziemy wiedzieć, czy ta przegrana była dobrym impulsem, czy może zniżką formy.
Derby bez specjalnych emocji, ale mogą być kluczowe z różnych względów. Finał Championsleague pomiędzy Barceloną i Realem Madryt? Zdecydowanie nie, jestem za tym żeby spotkali się w półfinale. Niech zdecyduje 180 minut a nie tylko 90 gdzie niekoniecznie wygra lepszy. Ostatnie zdanie oczywiście nie nawiązuje do sobotniego klasyku… w żadnym wypadku!