Jak co wtorek, Bartosz Burzyński tym razem o finale Champions League, który odbędzie się 28 maja w Mediolanie. Kto by pomyślał dwa lata temu podczas finału w Portugalii, że ledwie dwadzieścia cztery miesiące będziemy czekali na powtórkę derbów Madrytu w finale najbardziej prestiżowych rozgrywek klubowych na Świecie?
Piękny sobotni wieczór, kawa, a za około godzinę ma odbyć się losowanie Lotto, gdzie główna wygrana to 60 mln złotych. Właśnie w takich okolicznościach i takim czasie piszę ten felieton. Po co o tym mówię? Tylko z jednego powodu, przypomniała mi się pewna historia, którą znam tylko z opowiadań…
Gdy nie było mnie jeszcze na świecie, ale była to tylko kwestia dni aż tak się stanie, ponieważ mama leżała już ze mną w szpitalu i wyczekiwała na poród, to ojciec postanowił wysłać lotto. Od razu mówię, że nie zrobił tego tylko dwa razy w życiu z okazji narodzin dwóch synów. Bardziej stawiałbym na to, że robi to 2/3 razy w tygodniu, bo wątpię by się coś zmieniło w tej kwestii. Jednak wtedy czekał aż się urodzę, bo miał w zwyczaju skreślać tzw. „nasze liczby” – czyli dzień i miesiąc urodzenia. Z tego powodu musiał czekać, chociaż znając go, pewnie do tego czasu wysłał jeszcze kilka innych. Mniejsza jednak o to, gdy urodziłem się 19 kwietnia już spokojnie mógł czynić swoją powinność. Wieczorem sprawdzał kupon i oczom nie wierzył, trafił piątkę! Pechowa liczba której nie skreślił, to jak nie trudno się domyślić – dziewiętnastka. Zamiast niej maszyna wylosowała cyferkę – 20! Wystarczyło bym urodził się dzień później, a ojciec wygrałby parę milionów, ponieważ nikt inny wtedy nie wygrał… była kolejna kumulacja.
Jaki to ma związek z drogą do finału Ligi Mistrzów, dwóch drużyn z Madrytu? Ano bardzo prosty – piłka nożna jest jak życie, bez szczęścia nie wygrasz niemal niczego. Gdyby drużyna z Holandii, która najprawdopodobniej nawet nie zostanie mistrzem kraju w tej przeciętnej lidze, lepiej egzekwowała rzuty karne, to nie byłoby pokonania Barcelony i Bayernu. Nikt by nie zachwycał się maszyną, którą stworzył Cholo. Wystarczyło tylko, żeby profesjonalni piłkarze lepiej strzelali karne od innych zawodowców. Dla mnie rzuty karne na takim poziomie nie mają zupełnie nic wspólnego z umiejętnościami. To czysta loteria, przypadek. Zupełnie tak samo jak w loteriach liczbowych.
Z drugiej strony mamy Real Madryt, który mógł odpaść, gdyby którykolwiek z piłkarzy Manchesteru City zagrał chociaż przyzwoicie. Nawet ten strzał Aguero miał przecież prawo wpaść, czy jakikolwiek rzut różny, jakaś dziwna bramka np. taka jaką strzelił Real, a właściwie to Manchester sam sobie załadował. Wszystko to przypadek, szczęście, szczegóły, czy jak mawia Tomek Hajto – detale.
To tylko w gwoli wstępu oczywiście, bo piłka nożna to przecież tak skomplikowany sport o którym powstają miliony tekstów, setki programów, rozmawiamy o tym na okrągło, dla niektórych to nawet sens życia. Tak działa ten sport, ale zwykle to tylko gra, gdzie duży wpływ ma szczęście. Chyba nie ma innych zmagań zespołowych, gdzie można rozegrać fantastyczne zawody, stłamsić rywala od pierwszej do ostatniej minuty, ale i tak nie wygrać. Właśnie dlatego tak kochamy ten sport? Cała otoczka, opakowanie, to marketing i pieniądze, ale to nadal ta sama gra co sto lat temu. Szczęście ma na nią wpływ, dlatego Dawid może wygrać z Goliatem.
Wiem, wiem jest dziwnie, ponieważ wygląda jak bym pisał ten felieton od tyłu, ale taki był zamiar, więc spokojnie panuję nad tym! Nie jestem pijany, nie piszę tego na grillu, po prostu mam wrażenie, że nie każdy w odpowiedni sposób podchodzi do tego co dzieje się w futbolu. Oczywiście szczęście to tylko jeden z elementów, dużo mniej znaczący niż umiejętności, ale czasami ma wpływ na to, kto podniesie puchar Europy. Mniejszy, czy większy, ale ma. Czasami pomaga nawet tym lepszym, a czasami gorszym. Sędzia też daje i zabiera, to prosta wariancja. Nie jest możliwe, żeby ciągle cię krzywdził. To są tak proste i oczywiste rzeczy, ale przez miłość i fanatyzm do tej gry, wielu o tym zapomina. W Polsce niestety, ale poza „januszostwem”, mamy jeszcze zidiocenie wśród kibiców i wydaje mi się, że jest to największy odsetek kretynów w Europie wśród kibiców.
Dobra teraz przejdziemy do tej bardziej merytorycznej części, chociaż nadal uważam, że w tej edycji Ligi Mistrzów bardziej decydował fart niż talent, czy umiejętności, ciężka praca, bo jak wytłumaczyć takie żałosne City w półfinale?
Real Madryt miał drabinkę łatwiejszą niż Liverpool w Lidze Europejskiej. Na każdym etapie trafiali na przeciętniaków, a półfinał rozegrali z drużyną, której nie chciało się grać w piłkę. Najbliżej odpadnięcia byli w ćwierćfinale z Wolfsburgiem, drużyną która jest znana z tego, że grał tam rok temu de Bruyne, a na ławce siedzi Bendtner. Poza tym szwendają się w środku tabeli Bundesligi. Tak, tak, to ta sama liga, w której zdaniem Sławomira Peszki – Lechia walczyłaby o środek tabeli jak równy z równym.
Etap wcześniej Królewscy odprawili Romę, która pewnie awansowałaby dalej gdyby zamiast bezmózgich sprinterów kupowała napastników, którzy chociaż co 3 sytuację stuprocentową zamieniają na bramkę. Półfinał to jak już mówiłem jedno wielkie nieporozumienie i podsumowanie tej jednej z łatwiejszych dróg do finału w historii tych rozgrywek. Pewnie najłatwiejszej w ostatnich dziesięciu latach.
Z drugiej strony mamy jednak Atletico, które jak ogra Real Madryt w finale, zbierze trzy najbardziej cenne skalpy w europejskiej piłce. Poza tym, że ograli PSV po rzutach karnych, dokonali czegoś niesamowitego i wspaniałego. Chyba będzie tak samo trudno znaleźć trudniejszą drogę w ostatnich latach jak w przypadku Realu najłatwiejszą. Najpierw ograć Barcelonę i to zasłużenie będąc lepszym na boisku, a później Bayern, gdzie również nie ma się do czego przyczepić, to naprawdę dokonanie olbrzymie. Na końcu w finale trafić na Real Madryt. Czy da się trudniej? Jeżeli wygrają w finale, a wszystko na to wskazuje, bo są drużyną na ten czas lepszą, to pokonają trzy najlepsze drużyny świata w dwa miesiące. Przecież równie dobrze w finale mogli zagrać z Bayernem, czy Barceloną. Jest to dużo bardziej prawdopodobne niż, że by trafili tam na Romę, Wolfsburg, czy to nieszczęsne City. W Manchesterze grał przecież Yaya Toure, który pomylił półfinał Ligi Mistrzów, z meczem o utrzymanie w powiatówce. Chociaż i tam bywa większe zaangażowanie, nawet jeśli w piątek w remizie Sławek wyprawił wesele, które trwało do godziny rozpoczęcia meczu.
Finał to jeden mecz i to gra na niekorzyść Atletico Madryt, bo drużynie lepszej, bezpieczniej rozegrać dwumecz. Jeśli nadal ktoś uważa drużynę Simeone za niespodziankę, czy cokolwiek w ten deseń, to nie ma pojęcia o czym mówi. W ostatnich czterech latach ta drużyna wygrała niemal wszystko, poza Ligą Mistrzów, gdzie mieli ogromnego pecha i stracili tytuł w ostatniej minucie. Jednak dokonali czegoś jeszcze większego, wygrali mistrzostwo Hiszpanii, przerywając hegemonię Barcelony i Realu Madryt, co wydawało się już wręcz niemożliwe. Powygrywali poboczne puchary takie jak LE, CdR, Superpuchar Hiszpanii. Od czterech lat nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Nie wiem co oni muszą jeszcze zrobić by nie byli traktowani jako nowinka. Fakty są takie, że Atletico Madryt to wielka europejska firma, która wygrać może z każdym! Los Colchoneros są faworytem tego finału. Z jednego prostego powodu, Real Madryt w tym sezonie, czy w ostatnim, czy dwa lata temu jest drużyną słabszą. Prosta logika mówi więc, że jeżeli grasz gorzej, wygrywasz mniej, to nie możesz być faworytem spotkania finałowego. Wracając jednak do początku tego tekstu, uważam, że wygra Real Madryt.